W wiosennym numerze Robocze NEWS nie mogło zabraknąć artykułu autorstwa mecenasa Łukasza Bąka, specjalisty w zakresie doradztwa prawnego dla firm.

Historia dotyczy niewielkiej firmy budowlanej pracującej na dużym kontrakcie drogowym, realizującej wycinkowy i początkowy zakres inwestycji, konkretnie prace ziemne. Roboty zlecił mniejszej firmie generalny wykonawca, który odpowiadał wobec inwestora za całość przedsięwzięcia. Nasz podwykonawca był w tym układzie niewielkim, pobocznymuczestnikiem, także z powodu wartości jego zamówienia oraz z tego powodu, że z natury rzeczy współpraca z nim to był zaledwie początek całej inwestycji.

 

Do umowy dołączono ogólne warunki, czyli swoisty regulamin. Zgodnie z postanowieniami regulaminu, rozliczenie wynagrodzenia miało następować etapowo, po częściowych odbiorachprac. Podwykonawca wystawiał fakturę na podstawie protokołu sporządzonego przez generalnego wykonawcę, nie otrzymywał jednak całości zafakturowanej kwoty.

 

Umowa przewidywała zabezpieczenie finansowe zapewniające generalnemu wykonawcy możliwość pokrycia ewentualnych szkód, kosztów poprawek, napraw i innych wydatków zawinionych przez podwykonawcę, ze środków tego mniejszego partnera. Dlatego pula pieniędzy wypłacona podwykonawcy sięgała 90 proc. wynagrodzenia. Z każdej kolejnej faktury generalny wykonawca zatrzymywał resztę, tzw. kaucję, na poczet potencjalnych roszczeń.

 

Innymi słowy, brakujące 10 proc. miało być wypłacone w przyszłości, ale uwaga – także nie jednorazowo. Zwrot kaucji był dwuetapowy, ponieważ pierwsza zapłata (5 proc.) miała nastąpić po końcowej akceptacji całości prac objętych umową podwykonawczą, a druga zapłata dopiero po upływie terminu gwarancji.

 

Spór pojawił się, gdy podwykonawca zgłosił żądanie zapłaty tej pierwszej połowy zabezpieczenia. Podwykonawca, po jakimś czasie od zakończenia współpracy, skontaktował się z działem finansowym kontrahenta, chcąc upomnieć się o zaległe wynagrodzenie. Wiedział, że okres gwarancji jeszcze nie minął, ale liczył na odzyskanie przynajmniej pięciu procent swoich pieniędzy.

 

Osoba obsługująca rozliczenie zabezpieczeń w biurze generalnego wykonawcy, aby ustalić terminy zapłaty, sięgnęła po treść umowy, w szczególności wspomniane na wstępie ogólne warunki. Podwykonawcę ogarnęło zdziwienie, kiedy dowiedział się, jak długo jeszcze poczeka na zapłatę. Otóż w umowie zapisano, że pierwsza połowa zabezpieczenia będzie zwolniona po całkowitym odbiorze przez inwestora całości umowy, którą zawarł z generalnym wykonawcą. Innymi słowy, podwykonawca miał dostać swoje pieniądze dopiero wtedy, gdy jego kontrahent wybuduje całość drogi.

 

Na te zapisy powołał się pracownik generalnego wykonawcy odmawiając prośbie rozmówcy. Dodajmy, że rozmowa telefoniczna odbyła się jeszcze w trakcie budowy całego przedsięwzięcia, a przewidywany termin jego finalizacji sięgał kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu miesięcy po tym, jak podwykonawca zakończył już swoją partię prac.

 

W omawianej sprawie mieliśmy do czynienia z niewielką sumą pieniężną, o ile się nie mylę, sięgającą zaledwie dziesięciu tysięcy złotych. Nie była to zatem kwota, o którą podwykonawca zamierzałby kruszyć kopię, choć zauważmy, że pewne argumenty po jego stronie występowały.

 

Problem sprowadza się do tego, że zwolnienie pierwszej części kaucji następowało z powodów od podwykonawcy całkowicie niezależnych i nie mających niczego wspólnego z tym, za co on na budowie odpowiadał. Jak się wszyscy domyślamy, inwestycja obejmowała przecież cały szereg innych robót, etapów, odcinków wykonywanych przez kolejne miesiące, w tym przez kolejnych podwykonawców. Każdy z tych obszarów składał się na ogromne przedsięwzięcie i mógł być przeszkodą do końcowego odbioru inwestycji, a zatem mógł wpłynąć na to, kiedy bohater naszego artykułu zobaczy swoje środki.

 

Podwykonawca był skazany na oczekiwanie, aż z budowy zostaną usunięte usterki lub zrealizowane poprawki niezwiązane z jego obszarem działania i aż efekt budowy w całości zadowoli inwestora. W tych warunkach nie miał żadnych faktycznych i prawnych narzędzi na ochronę przed nadmierną zwłoką w rozliczeniu, bowiem nie mógł wpłynąć na to, jak inni wykonają swoje zobowiązania i nie uczestniczył nawet w ich odbiorach.

 

Pamiętajmy także, że generalny wykonawca opłacał kolejne faktury swojego mniejszego kontrahenta w oparciu o bieżącą analizę jakości jego prac. Tamtych pieniędzy nie przekazywano bezwarunkowo, bo przecież następowało to po sporządzeniu i podpisaniu częściowych protokołów. Nie wykluczam zresztą, choć tego nie wiem, że podpisywał je także inspektor nadzoru inwestorskiego. Innymi słowy, podwykonawca nie dostawał kolejnych transz na tzw. piękne oczy, ale za rzeczywiście wykonane usługi, których jakość potwierdził zamawiający.

 

Ten układ, uwierzytelniony kwalifikacjami i świadomością generalnego wykonawcy, dodatkowo podważał sens wielomiesięcznego oczekiwania na dopłatę. Jak widać, podwykonawca miał w tym sporze swoje racje. Problem z powyższymi argumentami i zastrzeżeniami jest taki, iż nakłonienie generalnego wykonawcy do ich uwzględnienia graniczyło z cudem. Ten bowiem, jak wspomniałem wcześniej, miał przed sobą jasny tekst umowy podpisanej przez obydwie strony, będące wszakże przedsiębiorcami. Ustalenie, że jakiś zapis umowny jest nieważny albo stanowi nadużycie prawa silniejszego kontrahenta w obrocie gospodarczym to oczywiście sprawa dla sądu, skądinąd wcale nieoczywista, wymagająca przeprowadzenia skomplikowanego procesu.

 

W naszej historii nie opłacało się sięgać po tak daleko idące konsekwencje, których efekt poznalibyśmy po latach. Należy z niej jednak wyciągnąć wnioski i nauczyć się czegoś o sposobie zawierania umów podwykonawczych. Zakładam, że podwykonawca nie doczytał dokumentów przed podpisaniem i nie zadał sobie trudu wynegocjowania zmian, które ochroniłyby go przed długim oczekiwaniem na zapłatę. Zachęcam czytelników, aby nie popełniali takich błędów.

 

Ten oraz inne artykuły branżowe ze świata budowlanki, a także nowości technologiczne i najświeższe wiadomości budowlane z kraju i świata znajdziecie na łamach Robocze NEWS! Zachęcamy do prenumerowania czasopisma w wersji papierowej lub cyfrowej!

 

Autor: mec. Łukasz Bąk 

Dział: Wiadomości

 

W najnowszym numerze Robocze News ukazał się artykuł z cyklu "Okiem Prawnika" w którym mecenas Łukasz Bąk opisuje sytuację związaną z leasingowaną maszyną, która spłonęła. 

 

"Sytuacja zrobiła się niepokojąca, kiedy maszyna spłonęła. Praca odbywała się w upalnym okresie i doszło do samozapłonu. Sprzęt uległ całkowitemu zniszczeniu, nie nadawał się już do niczego. Tu dochodzimy do momentu bardzo charakterystycznego dla umów leasingu. Otóż utrata przedmiotu leasingu oznacza automatyczne wygaśnięcie umowy, do którego jednak dochodzi na ryzyko klienta. Oznacza to, że klient musi w całości rozliczyć się za umowę leasingową, czyli zapłacić wszystko to, co musiałby płacić do końca jej okresu, gdyby maszyna nie spłonęła. Po to ubezpiecza się maszyny leasingowe, żeby pieniądze musiało w takiej sytuacji wyłożyć towarzystwo ubezpieczeniowe.

W naszej historii firma leasingowa, a może nawet sam klient, zgłosili szkodę ubezpieczycielowi. Chodziło właśnie o to, aby ubezpieczyciel pokrył roszczenia leasingu spowodowane wygaśnięciem umowy, aby zapłacił sumę, która doprowadzi do końcowego, ostatecznego rozliczenia stron. 

Okazało się jednak, że ubezpieczyciel nie chce tego zrobić. Towarzystwo ubezpieczeniowe stwierdziło, że aneks do polisy rozszerzający ochronę na Niemcy był zawarty tylko na rok, a pożar miał miejsce po czternastu miesiącach od wystawienia aneksu. To jest kluczowa, sporna kwestia między stronami konfliktu, który skądinąd wkrótce trafi do sądu. Otóż co prawda klient wnioskował o wydanie aneksu na rok, ale z treści aneksu nie wynikało, aby rozszerzenie polisy na Niemcy miało obowiązywać rzeczywiście tylko taki okres.

Aneks brzmi tak, jakby rozszerzenie polisy trwało tak samo długo, jak długo trwa polisa, czyli cały czas leasingu. W takim właśnie przekonaniu co do warunków ochrony pozostawał klient, spokojnie kontynuując prace za granicą. Po upływie wspomnianych dwunastu miesięcy od wydania aneksu firma leasingowa nie informowała klienta, żeby rozciągnął polisę na dalszy czas. Nikt w tej sprawie nie zgłaszał się do klienta. Stało się tak pomimo, że, jak wspomniałem wcześniej, to ludzie z leasingu odpowiadali za przygotowywanie i pilnowanie wszystkich dokumentów ubezpieczeniowych, to oni wystawili najpierw polisę, a potem sam aneks. W omawianej kwestii nie dochowali staranności. To właśnie ich błąd polegał na tym, że wystawili aneks, który przekonywał klienta, że już do końca leasingu nie musi się o nic martwić i może spokojnie wykonywać zlecenia poza granicami kraju.

Strona finansująca stoi dzisiaj na stanowisku, że ubezpieczenie w Niemczech było roczne, zgodnie z wnioskiem klienta, a aneks ma w sobie w tym zakresie pomyłkę. Firma leasingowa, bagatelizując swoją odpowiedzialność, nazwała ten błąd w treści aneksu „błędem w wydruku”, ale nie przyznaje się do winy, bo wie, że w takim przypadku nie mogłaby oczekiwać zapłaty od klienta" - pisze Łukasz Bąk.

 

To oczywiście jedynie fragment artykułu, który ukazał się w numerze 3/2023 magazynu Robocze News. Teksty z cyklu "Okiem Prawnika" oraz wiele innych interesujących tekstów z branży budowlanej znajdziecie właśnie tam - zachęcamy do prenumerowania!

Dział: Wiadomości
© Wszelkie Prawa Zastrzeżone - 2015
Projekt i wykonanie SYLOGIC.PL